Baraniec

Baraniec

środa, 29 września 2010

czasem trzeba mocniej potrząsnąć głową...

Od wczoraj męczy mnie jakaś potworna chandra i dziwnie uspokaja kołaczący się po głowie kawałek Nirvany Smells Like Teen Spirit. Słucham więc na słuchawkach w kółko, wprawiając w mocne wibracje zaskoczone bębenki w uszach ;-)) Trochę pomaga... 

wtorek, 28 września 2010

studium małżeństwa czyli... i że cię nie opuszczę... c.d.

hmmm... to może jeszcze jeden fragment doskonale ujmujący w słowach babskie niezdecydowanie czy niepewność...  
I podczas kiedy my /kobiety Zachodu/, należące do tego nowego gatunku rzeczywiście posiadamy rozległe, wspaniałe, niemal nieograniczone możliwości, to jednak należy pamiętać, że nasze życie niesie ładunek zagrożeń innego rodzaju. Jestesmy narażone na emocjonalne rozchwianie i nerwice, które zapewne są u Hmongów rzadkością, natomiast szerzą się wśród kobiet, choćby w Baltimore. Mówiąc najprościej problemem jest to, że nie możemy wybrać jednocześnie wszystkiego. Dochodzi do sytuacji, w których niebezpiecznie poraża nas brak zdecydowania, ponieważ boimy się, że każdy wybór może się okazać zły... Równie niepokojące bywają te chwile, kiedy rzeczywiście podejmujesz decyzję, a potem masz uczucie jakbyś zamordowała jakiś inny aspekt samej siebie, podejmując właśnie tę jedną, konkretną decyzję. Obawiasz się, że wybierając drzwi numer trzy, zabiłaś jakąś inną - ale równie ważną - część swojej duszy, która mogłaby się objawić, jedynie gdybyś przeszła przez drzwi numer jeden lub numer dwa....
Filozof Odo Marquard odnotował istniejącą w języku niemieckim korelację pomiędzy słowem "zwei", które oznacza "dwa" i słowem "zweifel", oznaczającym "wątpliwość"... co sugeruje, że możliwość wyboru między dwiema sztukami czegokolwiek automatycznie wprowadza do naszego życia element niepewności....     
I nie opuszczę cię... czyli love story, Elisabeth Gilbert 

studium małżeństwa czyli... i że cię nie opuszczę...

Czytam aktualnie kontynuację świetnej książki Elisabeth Gilbert Jedz, módl się, kochaj pod jakże wdzięcznym tytułem I że cię nie opuszczę... czyli love story. Pewnie rozwinę wątek tej historii  w najbliższej przyszłości, nie mogę się jednak oprzeć przelaniu paru fragmentów, które kołaczą mi się gdzieś po głowie…
Obie książki czyta się doskonale, pierwszą część pochłonęłam w dwa dni.
W telegraficznym skrócie część pierwsza…. Książka została napisana na faktach autentycznych, po ciężkich przeżyciach jakie autorka przeszła rozwodząc się z mężem. Emocjonalnie zdruzgotana Elisabeth decyduje się oddać podróżom, wyjeżdżając kolejno do Włoch, Indii i Indonezji. W każdym z tych miejsc poszukuje czegoś innego w jej życiu, czegoś co nada mu nowy sens. I tak w Italii poświęca się nauce języka włoskiego, rozkoszuje się smakiem typowej włoskiej kuchni. Opisy są tak mocno sugestywne, że trudno oprzeć się aby nie sięgnąć po jakiś smakołyk do lodówki ;-))). Do Indii udaje się z zamiarem odnalezienia Boga. Tam przez wiele godzin poświęca się modlitwie, medytacjom, praktykuje jogę, poszukuje pobożności. Niesamowita jest w tym fragmencie książki rola hinduskiej guru, uczącej jogi i medytacji. I wreszcie Indonezja, miejsce gdzie bohaterka znajduje równowagę i przyjemność,  no i przede wszystkim miejsce gdzie Elisabeth zakochuje się w Felipe.
Książka doczekała się ekranizacji, premiera ma się odbyć  z początkiem października a główna rola została powierzona Julii Roberts. Bardzo jestem ciekawa tej produkcji, zwłaszcza że książka jest absolutnym hitem, roztaczającym niezwykłą aurę szczerości. Myślę, że każda kobieta a przynajmniej znaczna większość odnajdzie na jej stronach coś dla siebie, coś czego aktualnie poszukuje. 
Niedawno zaczęłam czytać jej drugą część - doskonałe studium instytucji małżeństwa. Trzeba przyznać,  że autorka bardzo się przyłożyła do zgłębienia tego tematu. Spora część stronic poświęcona jest historycznym aspektom legalizacji związków małżeńskich. Pisarka nie unika również tematów dotyczących związków homoseksualnych.
Należy podkreślić, że po ciężkich przeżyciach, związanych z rozwodem, skutkujących głęboką depresją,  Elisabeth staje się przeciwniczką legalizacji związku. Niestety życie pokazuje, że musi zweryfikować swoje poglądy. Przygotowując się więc do kolejnego ślubu, podróżując i poznając kulturę innych nacji, próbuje znaleźć odpowiedź na pytania dotyczące nie tylko małżeństwa. Szuka głębszego zrozumienia wzajemnego dopasowania, oczekiwań i odpowiedzialności.
Bardzo jestem ciekawa ciągu dalszego tej historii…
Tymczasem fragment…
... We współczesnym, zindustrializowanym świecie zachodnim, skąd pochodzę, osoba , którą wybieramy na współmałżonka jest zapewne najbardziej jaskrawym odzwierciedleniem naszej osobowości. Współmałżonek staje się błyszczącym lustrem w którym odbija się nasz emocjonalny indywidualizm. Nie ma wszak bardziej osobistego wyboru niż ten, którego dokonujemy, wybierając przyszłego męża lub żonę; ten wybór mówi nam bardzo dużo o tym kim jesteśmy. Jeśli więc zapytamy typową współczesną kobietę Zachodu, jak poznała swojego męża, kiedy go poznała i dlaczego się w nim zakochała, możemy być pewni, że uzyskamy złożoną i głęboką, osobistą opowieść , którą ta kobieta nie tylko starannie skonstruowała wokół własnych przeżyć, ale którą również zapamiętała, przyswoiła i wnikliwie przebadała, by znaleźć w niej coś o samej sobie…
…Z mojego doświadczenia wynika, że jest zupełnie nieważne czy małżeństwo danej kobiety było szczęśliwe czy okazało się kompletną katastrofą. I tak uzyskasz odpowiedź, która będzie niezwykle ważną opowieścią o istocie jej życia uczuciowego… być może nawet tą najważniejszą opowieścią o jej życiu uczuciowym…
Oczywiście kontekst tej wypowiedzi jest szerszy i odbija się wyraźnym kontrastem przykładowo z postawą kobiet Hmongów /grupa etniczna zamieszkująca Chiny, Wietnam, Laos i Tajlandię/, z ich wyobrażeniami na temat mężczyzn i małżeństwa.  Warto poczytać…

piątek, 24 września 2010

fototesty ze stałoogniskowym obiektywem...

W ramach ćwiczeń z aparatem kilka zdjęć testowych z wykorzystaniem /dzięki koleżeńskiej uprzejmości/ stałoogniskowego obiektywu Pentax 50mm f/1.4.
Cóż... zakładając moje skrzywienie na punkcie wąskiego kadru, często z mocno otwartą przesłoną i tym samym ładnie zarysowaną głębią ostrości mogę tylko powiedzieć, że chcę mieć taki obiektyw. Niewątpliwie wprawy wymaga przestawienie się na bardziej precyzyjne ustawianie ostrości ;-)))
No i trochę żałuję, że nie było okazji aby potrenować na dalszych obiektach...   

środa, 22 września 2010

Bystry Przechód ponownie zdobyty...

Śmieję się gdy pomyślę, że kolejna sobota bez wstawania przed 6 rano może wydać mi się dziwna... 
A więc... znów Tatry, konkretnie wejście na Furkot, tym razem w czteroosobowym składzie (miała być piątka). Wstaję nie ukrywam z lekkim bagażem obaw, jak poradzi sobie nasz syn podczas planowanej przez nas wycieczki. Wstaję też z nadzieją na maksymalne wykorzystanie ostatniego chyba weekendu przed nadejściem chłodniejszej aury, zwłaszcza że prognozy wskazują na bardzo optymistyczny wariant temperaturowo-słoneczny ;-).
Wyjeżdżamy o czasie, czyli o 6.00 w doskonałych nastrojach, delektując się zaczątkiem miłego dnia. Podobnie jak tydzień temu zostajemy zmuszeni odstać swoje w korku przed Nowym Targiem.
Tatry prezentują się wspaniale, zwłaszcza ich wschodnie partie. Reszta najwyraźniej skrywa się pod chmurzastą czapą. Będąc już po słowackiej stronie podziwiamy tonące w słońcu, piętrzące się ściany Łomnicy i Kieżmarskiego. Pięknie prezentuje się też z dala Dolina Małej Zimnej Wody, którą podążaliśmy w górę tydzień temu.
Niestety jadąc dalej na zachód, mijając masyw Gerlachu zaczyna niepokoić nas gęste pasmo chmur, wiszących znacznie poniżej wierzchołków szczytów. 
Samochód zostawiamy na parkingu w Szczyrbskim Plesie, na którym kasują 5 euro za postój - rozbój w biały dzień.
Ruszamy żółtym szlakiem, prowadzacym do Doliny Młynicy. Mijamy początkowo piętro lasów świerkowych, wśród których widnieją również dorodne limby. Niektóre z drzew pomalowała już jesień w piękne pomarańczowo-żółto-czerwone barwy. Widać ją również patrząc na ścieżkę, wzdłuż której czerwienią się jagodowe krzaczki. Szlak na tym odcinku jest niezbyt stromy i bardzo wygodny. Optymizmem napawa fakt, że nasz syn podąża dziarsko do góry. 
Po ponad godzinnym marszu dochodzimy do jednej z większych atrakcji na szlaku - Wodospadu Skok, który stacza się ciągiem kaskad z wysokości 25m. Po krótkiej przerwie rozpoczynamy podejście ogładzeniami polodowcowymi, ubezpieczonymi łańcuchami. Niestety po zdobyciu progu, z którego opada wodospad nie widać oznak słonecznej pogody. Nieco wyżej wysokości, na której się znajdujemy zaznacza się wyraźnie granica nisko zawieszonych chmur, nie czuć też wiatru, który mógłby się okazać tą nutką nadziei. Idziemy jednak dalej, zwłaszcza że wszyscy czujemy moc w sobie i jakiś niezwykły zapał do dalszego przejścia. Mijamy Staw nad Skokiem nie wiedząc jeszcze, że to już ostatni staw jaki zobaczymy tego dnia, pomijając oczywiście Szczyrbskie Pleso leżące na wysokości parkingu ;-)))
Widoków żadnych - a co tu kryć z tego miejsca jak sięgam pamięcią poraża po prawej grań Strbskiego Szczytu a po lewej rozległy masyw Soliska. 
Wchodzimy w chmury a widoczność ogranicza się do zaledwie kilkudziesięciu metrów. Idziemy więc trzymając się szlaku, momentami podchodząc mozolnie w górę, zdobywając nie wiadomo kiedy kolejne piętra doliny. Nie dane nam jest rozkoszowanie się widokiem jednego z piękniejszych stawów w Tatrach - Capiego Stawu, który otacza dziki i surowy krajobraz górski. 
Przyznam szczerze /o ironio losu/, że dzięki tej chmurzastej kurtynie i rześkiemu powietrzu dobrze nam się idzie. Nic nie rozprasza uwagi, tempo jest naprawdę doskonałe. Piotruś dzielnie pokonuje kolejne trudności. 
Nawet nie wiem kiedy dochodzimy pod przełęcz, gdzie przeżywamy nieco zabawny moment - nagle kilkanaście osób /w tym my/ zaczyna się głośno zastanawiać gdzie jest szlak. Po wspólnych poszukiwaniach znajdujemy go i dalej mozolnie podążamy w górę. Jest zimno, gdzieniegdzie mijamy rozległe płaty śniegu. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przed przełęczą jest dość eksponowane i tu nasz syn przechodzi swój chrzest bojowy na łańcuchach, których obecność jest całkiem uzasadniona. Dobrze, że mamy rękawiczki /podstawa o tej porze roku na tych wysokościach/.
Zdobywamy przełęcz Bystry Przechód (2314m n.p.m.). Trzeba przyznać, że to dziwne uczucie. Nie ma nawet czasu zatrzymać się na chwilę. Powietrze przecina lodowaty wiatr, nieco niżej u naszych stóp czeka kolejka turystów, mniej lub bardziej zmarzniętych. Poza tym przełęcz jest wąską szczerbiną, na której z trudem mieszczą się dwie osoby.
Zejście jest nieco bardziej strome i bardziej wymagające - zwłaszcza dla Piotrka. Udaje nam się jednak pokonać 10 - metrową ekspozycję ubezpieczoną łańcuchem i zejść na platformę, gdzie znajdujemy odpoczynek. Tu ubieramy się we wszystko co mamy, wlewamy w gardła gorące napoje, wcinamy kanapki. 

Szybko jednak decydujemy się na zejście. Ponieważ szlak jest umownie jednokierunkowy schodzimy /planowo zresztą/ w Dolinę Furkotną. Nadal jest mgliście i ponuro. Szlak po tej stronie jest nie mniej wymagający, zwłaszcza że na ścieżce leży dużo mokrego śniegu. Dzielnie jednak schodzimy na dół. Trochę też goni nas czas, chcemy bowiem zaoszczędzić godzinę, zjeżdżając z Soliska kolejką /ostatni zjazd o tej porze roku odbywa się o 15.45/.
Taaaak i w tym miejscu doliny również powinniśmy delektować się pięknem dwóch rozległych stawów - Niżniego i Wyżniego Wielkiego Furkotnego Stawu. Niestety w pewnym momencie dostrzegamy zaledwie kraniuszek jednego z nich. 
Nieco niżej robi się zdecydowanie cieplej, wychodzimy z mgieł i mroku ;-)). 

Począwszy od piętra kosówki poprawia się widoczność a po około 1,5 godziny od rozpoczęcia zejścia z przełęczy odbijamy niebieskim szlakiem do Chaty pod Soliskiem, przy której stoi górna stacja kolejki krzesełkowej. Odpoczywamy jeszcze chwilę przed zjazdem i teleportujemy się do Szczyrbskiego Plesa, gdzie zamyka się pętla naszej wycieczki.
No cóż w swoim 20 letnim doświadczeniu, jakie zdobyłam podczas chodzenia po górach nie pamiętam wejścia w takich warunkach. Ubolewam oczywiście, że nie dane nam było nacieszyć się imponującą panoramą jaka roztacza się zarówno z przełęczy jak i samego szczytu. Trzeba jednak przyznać, że i tak było bardzo ciekawie i przede wszystkim wysokogórsko. Z małymi przygodami zaliczyliśmy sportowe wejście  i naprawdę niezły popis naszego syna, który wykazał się w tych trudnych warunkach, niezwykłą dojrzałością i hartem. W normalnych okolicznościach trud ten wynagrodziłby mu niewątpliwie widok pięknego krajobrazu.

niedziela, 19 września 2010

Terinka z przedsmakiem zimy...

Sobota 5.30,  pobudka. Za oknem - co tu kryć - jeszcze ciemno i ponuro. Jak zwykle zapach porannej kawy w miarę skutecznie orzeźwia umysł, szybkie spakowanie i wyjazd 6.30.
Pogoda nie zachęca specjalnie do wycieczki. Mijamy kolejne miejscowości i niestety zapowiadanego w prognozach słońca nie widać. Za to wytrąca z równowagi korek na zakopiance, spowodowany remontem mostu koło Nowego Targu /około 20 minut straty/. Jedziemy na Słowację w rejon Smokowca, zatem patent przez Białkę i Jurgów jest jak najbardziej wskazany. O ile od polskiej strony jeszcze przed Rabką Tatry było widać w pełnej krasie, o tyle od mniej więcej Tatrzańskiej Kotliny spowija je gęsta mgła. Nie widać nic. Szczęśliwie udaje nam się zdążyć na wyjazd kolejką na Hrebienok o 9.30.  6 minut przyjemności dla naszej trójki kosztuje obecnie w obie strony nieco ponad 15 euro.

Na górze znajdujemy zielony szlak i pomykamy nim w dół, mijając po drodze Schronisko Bilika. Szlak ten wiedzie wzdłuż Staroleśnego Potoku a jego główną atrakcją są piękne wodospady. Ich szum słychać kilkanaście minut wcześniej, zanim do nich docieramy. Pamiętam jak szlak ten przemierzaliśmy w 1992r. (chyba). Teraz zaskoczyła nas obecność dość oryginalnego mostka, z którego można podziwiać jedną z największych kaskad.

Nieco później dochodzimy do Staroleśnej Polany, miejsca w którym krzyżują się szlaki. My czerwonym kierujemy się w stronę Doliny Małej Zimnej Wody.  Zanim dochodzimy do ogromnych złomów granitów, najpewniej będących skutkiem obrywów skalnych, mamy okazję obserwować ogrom zniszczeń, jakie w listopadzie 2004r. spowodowały potężne huragany, dziesiątkujące drzewostan w tej okolicy. Naszym oczom ukazuje się dość ponury widok  rozległych wiatrołomów, a pamiętam jak jeszcze lata rosły tam wspaniałe okazałe drzewa.

Po drodze mijamy jeszcze jeden okazały wodospad - Wodospad Olbrzymi, który spada z ponad 20m wysokości.

Szlak wiodący od wspomnianego wodospadu do wygodnych nie należy, powiem szczerze, że przy odrobinie nieuwagi  może być skutecznym sposobem na skręcenie nogi. Szybko docieramy do Schroniska Zamkovskiego, o którego obecności  już nieco wcześniej informuje nas zapach dymu z komina.  Tam krótko odpoczywamy i ruszamy dalej, tym razem znów zielonym szlakiem. Niestety pogoda nadal nas nie rozpieszcza, nie ukazując nawet rąbka skały a z wcześniejszych wypraw wiemy, że widok stąd należy do jednych z piękniejszych. W miarę jednak jak zdobywamy wysokość odsłania się najpierw błękit nieba, a zaraz potem pojawiają się pierwsze widoki. Ten odcinek szlaku wiodącego od schroniska jest zdecydowanie bardziej przyjemny. Mijamy piętro górnego regla, zdominowanego przez rosnące limby. Gdzieniegdzie widać już oznaki jesieni. Nieco wyżej lekko przyżółknięta i przygnieciona trawa oraz mocno sponiewierane kwiaty świadczą o tym, że jeszcze parę dni temu leżały tu dość znaczne ilości śniegu.

Po około godzinie marszu docieramy do podnóża wysokiego progu polodowcowego, który odcina Dolinę Małej Zimnej Wody od Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Z płytowej mocno pochylonej ściany spada centralnie pienista, potężna siklawa - jeden z piękniejszych tatrzańskich wodospadów. Mijamy pierwsze zwały śniegu. Ta część szlaku zaczyna się piąć stromo w górę, jednakże pokonujemy ją w miarę wygodnymi zakosami. Ponieważ jest rześko, stromiznę zdobywa się bez większego zmęczenia. Pamiętam to podejście sprzed lat w nieco innych okolicznościach, kiedy z nieba lał się niemiłosiernie żar a każdy metr wydłużał się co najmniej dwukrotnie. 
Robi się alpejsko, jest coraz więcej odcinków, które pokonujemy w mokrym śniegu. Niestety pogoda znów nas zaskakuje a od gór oddziela nas mleczna kurtyna.
Docieramy do schroniska, pod którym kłębią się dzikie tłumy turystów. Zamawiamy coś na gorąco i zajadając na zewnątrz, oczekujemy na widoki. Chmury niestety pozostają nieubłagane, odsłaniając góry dosłownie na ułamki sekund. A wokół doliny jest co podziwiać; Pośrednia Grań ze sterczącą obok Żółtą Ścianą, Masyw Lodowego Szczytu, Kopa Lodowa czy pnące się urwiska Łomnicy. Robimy jeszcze krótki spacer nad poszczególne stawy i rozpoczynamy zejście. 

Jest zimno, na podejściach się tego nie czuło, wystarczyła koszulka. Teraz wykorzystujemy prawie cały niesiony w plecaku zestaw odzieży – nawet rękawiczki się przydają. Zejście stromą częścią szlaku jest mozolne i czujne, zwłaszcza, że jest dość ślisko. Z ulgą więc docieramy do łagodniejszego odcinka, który pokonujemy w dużo lepszym tempie. Znów się robi słonecznie. Dopiero teraz możemy podziwiać piękno doliny - no może  z wyjątkiem sterczących w oddali najwyższych szczytów, które nadal są zasłonięte. Popołudniowe słońce miękko i ciepło rozświetla ściany masywu Łomnicy. Jest pięknie.

Do stacji kolejki docieramy przed 18, tym razem dochodząc do niej czerwonym szlakiem. Wracając możemy delektować się widokiem, który jeszcze rano nie był nam dany. Około 19 zatrzymujemy się w punkcie widokowym na Głodówce aby utrwalić widok jednej z najpiękniejszych panoram, tonących już w lekkim mroku zachodzącego słońca. 

Wspaniała wycieczka z przedsmakiem jesieni i zimy zarazem. Czy dane nam będzie zdobyć Furkot w najbliższy weekend?