Baraniec

Baraniec

sobota, 4 maja 2013

Barcelona - miasto dla spragnionych (3)


Dzień trzeci naszego pobytu w stolicy Katalonii. Wita nas znów piękne słońce i bezchmurne niebo. I podobnie jak przez ostatnie dni pałaszujemy doskonałe śniadanie w naszej ulubionej kawiarence.
Nie tracąc czasu kierujemy się do podziemnej komunikacji miejskiej, dzięki której dojeżdżamy prosto pod Kościół Świętej Rodziny – wizytówkę Barcelony. Tuż po wyjściu ze stacji metra odsłania się monumentalna sylwetka Sagrady Familli w niekończącej się budowie. Przypomnę, że prace budowlane rozpoczęły się w 1882r a ich zakończenie ma nastąpić najprawdopodobniej w 2030r. Udajemy się tuż pod główne wejście, które jak się okazuje jest zarezerwowane dla zorganizowanych grup. Chcąc dostać się do wnętrza trzeba skierować się pod zachodnią część kościoła, pod którą wije się już charakterystyczny ogonek turystów. Sprzedaż jest bardzo dobrze zorganizowana a na chwilę kiedy to możemy się cieszyć dwoma karnecikami w dłoniach nie trzeba długo czekać. Niestety aby wejść na wieżę widokową musimy poczekać przynajmniej godzinę, więc z tej atrakcji świadomie rezygnujemy. Widok wnętrza całkowicie mnie zaskakuje. Jego jedyną ozdobę stanowią niezwykłe kolumny, na których spoczywa konstrukcja sklepienia oraz piękne witraże sprawiające, że w różnych częściach kościoła mamy do czynienia z zupełnie innym światłem. Zachwyt wzbudza również niezwykły ołtarz, przypominający ogromny,  rozpostarty parasol przykuwający uwagę zwiedzających.  Spędzamy w kościele około 30 minut, delektując się misternymi detalami kolumn i grą światła. Tuż po wyjściu zaglądamy jeszcze do podziemi, w których urządzono wystawę związaną z kolejnymi etapami budowy kościoła jak również z inspiracjami Gaudiego. Myślę, że tej części należałoby poświęcić znacznie więcej czasu, zapoznając się bardziej szczegółowo z zachwycającą twórczością artysty. W planie jednak jeszcze park Guell i wzgórze Tibidabo. 

Sagrada Familia











Prawie jak dwie Marlin Monroe ;-) sukienek tylko brakuje ;-)
W drodze do metra zaglądamy jeszcze, kierując się długą aleją Gaudiego, pod Szpital Saint Crue - perłę świeckiego katalońskiego gotyku - obecnie siedzibę Biblioteki Katalonii. Tam miałyśmy ogromną nadzieję podziwiać nie tylko sam budynek, czy dziedziniec z krużgankami ale przede wszystkim tak zachwalane w przewodnikach ścienne malowidła, opowiadające historię szpitala. Niestety na miejscu okazuje się, że cały budynek jest w remoncie a jego piękną sylwetkę możemy podziwiać jedynie zza ronda. 
Na pocieszenie w pobliskiej kawiarence zamawiamy filiżankę kawy i pyszne ciastko.

Szpital Saint Crue

deserek na osłodę :-)
Tak słodko podstymulowane teleportujemy się prosto do parku Guell,  umiejscowionego na dość stromym zboczu. Przypadek sprawił, że trafiłyśmy chyba na najlepszy wariant wejścia do środka, pokonując  spore nachylenie dzięki schodom ruchomym. Z wzgórza roztacza się znakomity widok na Barcelonę. Idąc alejkami mijamy liczne, ogromne kaktusy. Choć nie jest to szczyt turystyczny to i tak wokół pełno turystów. Nie psuje nam to jednak nastroju i spokojnie wałęsamy się po kolejnych piętrach tego wspaniałego obiektu. Trudno w kilku słowach opowiedzieć o niezwykłym charakterze tego miejsca. Efektowne ławeczki wykończone charakterystyczną dla Gaudiego kolorową mozaiką, niczym fala wiją się tworząc tarasy widokowe. Tuż obok można z kolei przejść korytarzem symulującym jaskinię. Oczywiście trudno nie wspomnieć o słynnej jaszczurce, której zrobienie zdjęcia graniczy z cudem. Nieco wyżej z kolei mijamy „salę kolumnową”, w której padające snopy światła słonecznego tworzą niepowtarzalne wręcz klimaty. Aż żal opuszczać to miejsce zwłaszcza, że obejrzałyśmy zaledwie fragment parku.


W drodze do Parku Guell
dojście/azd do parku Guell

w  Parku Guell












Nas jednak ciągnie aura tajemniczego Tibidabo z niebieskim zabytkowym tramwajem, przepięknymi willami. Już na wstępie zostajemy jednak odarte ze złudzeń… Niebieski tramwaj jeszcze nie kursuje a szans na przeżycie wrażeń podobnych jak te opisane w „Cieniu wiatru” nie mamy  żadnych. Na wzgórze dostajemy się kolejką naziemną. Co ciekawe na szczycie zaskakuje nas potwornie zimny, porywisty wiatr. Wypijamy filiżankę gorącej herbaty i udajemy się na krótkie zwiedzanie stojącej na wzgórzu bazyliki Najświętszego Serca Jezusa. Ja nie ukrywam skupiam się jedynie na dolnej jej części, wybierając chwile spędzone na tarasie widokowym, delektując się pełnym słońcem. Widok z góry emanuje przestrzenią i jest absolutnie porażający, szczególnie że ostatni plan zamyka błękit morza. 
Miejsce to jednak jest dla mnie lekko przytłaczające i nieco dziwne. Oto zderza się masywna konstrukcja kościoła, którego górną część wieńczy ogromna sylwetka Chrystusa z ferią kolorów miejscowego wesołego miasteczka – trąconego już zębem czasu. Myślę jednak, że dla widoków jakie się stąd rozpościerają naprawdę warto tu zawitać.

róg Tibidabo
 kolejką na wzgórze Tibidabo
bazylika Najświętszego Serca Jezusa 
 bazylika Najświętszego Serca Jezusa 
widok na Barcelonę z wzgórza Tibidabo
zderzenie dwóch światów
widok z tarasu bazyliki i my z Moniką w centralnej części kadru ;-)
W drodze powrotnej po dłużącym się w nieskończoność czekaniu na autobus, planujemy wysiąść nieco wcześniej aby przespacerować się aleją Tibidabo. Co prawda tak jak wspominałam w żaden sposób nie można porównać tego co widzimy gołym okiem z wszystkim tym co drzemało do tej pory w mojej wyobraźni po kilkakrotnym przeczytaniu lektury Zafona, nie mniej jednak ciepłe światło popołudniowego słońca, kładące intrygujące cienie na fasadach licznych tu willi choć trochę rekompensuje nasze lekkie rozczarowanie. Na koniec znajdujemy jeszcze tę upragnioną z numerem 32, której widok całkowicie ogałaca nas z naszych wyobrażeń. Nic w tej chwili nie przypomina słynnego złowieszczego pałacyku, w którym rozegrały się wszystkie mrożące krew w żyłach sceny opisane w „Cieniu wiatru”. Nie tak wyobrażałam sobie tajemniczy ogród otaczający willę. W tej chwili budynek ten - pięknie zresztą odrestaurowany - zajmuje jakaś firma marketingowa.
No i czar prysnął…

Tibidabo nr 32

a to już sąsiednie wille



Wracamy zatem do centrum miasta a konkretnie na Ramblę aby zawitać jeszcze na słynnym miejskim targowisku jakim jest Booqueria. Od razu uderza nas niezwykła mieszanka aromatów pochodzących od ryb, owoców morza, serów, mięs, owoców i warzyw czy przypraw. Oko cieszy feria zmysłowych, soczystych kolorów. Wszystko jest tak bajecznie wyeksponowane jakby za chwilę miał się tu odbyć jakiś konkurs. Moim absolutnym faworytem są kubeczki z kawałkami pokrojonych owoców (truskawki, melony, arbuzy, kiwi itp.), gotowych do ulicznej konsumpcji. Doskonała alternatywa dla lodów na upalne dni.














Delektujemy się jeszcze klimatem najruchliwszej ulicy w Barcelonie, skąd kierujemy się w stronę portu z myślą o dobrym jedzeniu. W stojącym przy samej przystani domu handlowym, skuszone nieco zaproszeniem kelnera, wybieramy restaurację ze zjawiskowym widokiem na morze i port. Jeszcze bardziej zjawiskowe zarówno w smaku jak i wyglądzie jest jedzenie jakie zostaje postawione na naszym stole. Mieszanka owoców morza z warzywami w asyście kilku sosów. Do tego wszystkiego może niezbyt pasująca ale jakże smakująca sangria. Uczta dla podniebienia.
Tak miłym akcentem kończymy nasz ostatni dzień pobytu w stolicy Katalonii, szkoda że tak krótkiego.