Baraniec

Baraniec

wtorek, 11 listopada 2014

Jesienny spacer pod Łomnicę


Jedziemy w Tatry. 
W planie wyjazd czysto rekreacyjny, wykorzystujący ostatnie chwile piękne,j złotej jesieni. Jeszcze wieczorem dnia poprzedniego snujemy pomysły przejścia na Kasprowy Wierch z Kuźnic przez Dolinę Gąsienicową tak aby załapać się na jeden z ostatnich zjazdów kolejką. Niestety okazuje się, że wszystkie bilety online nawet w wersji tam i z powrotem wyprzedane - wolimy więc nie ryzykować aby nie zaliczyć zejścia w całkowitych ciemnościach. Szukamy więc alternatywy i jak zwykle znajdujemy ją po słowackiej stronie, mimo że spora większość szlaków zamknięta. 
Z gotowym pomysłem wycieczki wyjeżdżamy rano około 9.00 - nie jest to dla nas zbyt częsta pora wyjazdów w góry. Tym razem chcemy powtórzyć bardzo lekki szlak – fragment Magistrali z Łomnickiego Stawu do wylotu doliny Staroleśnej. Jako, że dnia nie ma zbyt wiele plan zakładał wyjazd gondolką z Tatrzańskiej Łomnicy, dwugodzinny spacer i powrót kolejką z Hrebienioka do Smokowca. No cóż słowackie koleje linowe nieco nas jednak zaskoczyły, zamykając wszystkie przejazdy z wyjątkiem tego ostatniego, o czym dowiadujemy się dopiero na miejscu. Decyzja co dalej zapada dość szybko. Z jednej strony szkoda dnia – jest 11.30, z drugiej piękna pogoda i wizja krótkiego pobytu pod Łomnicą. Decydujemy się więc na piesze dotarcie do Łomnickiego Stawu i powrót tą samą drogą.

Początkowo szlak biegnie wąską drogą asfaltową, skąd od samego początku widać jak na dłoni cel naszej wyprawy. Południowa ściana Łomnicy i masywnego Kieżmarskiego Szczytu odcinają się na tle błękitu nieba. Widać też niemalże całe planowane podejście. 

Dolny odcinek zielonego szlaku nad Łomnicki Staw
Po około 30 minutach marszu docieramy do miejsca Start, pośredniej stacji dwóch kolejek linowych, której nazwa ma swoją głębszą wymowę - stąd bowiem gruntownie zapoznajemy się z każdym metrem stromizny nartostrady,  biegnącej spod Łomnickiego Stawu. O ile dolna część nie stanowi żadnych trudności o tyle górna nie daje nawet metra fragmentu, gdzie można rozprostować nogi. Trasa pnie się bardzo stromo w górę do samego wylotu Magistrali. Jedyne co rekompensuje cały ten wysiłek to piękny widok otoczenia Łomnicy, pasy wyschniętych kołyszących się na wietrze traw, odcinających się od zieleni kosówki i rozległy widok na Tatrzańską Łomnicę i pola Spiszu.
fragment od "Startu" do granicy lasu przy nartostradzie
towarzyszy nam ciszy szelest traw
większość nartostrady pokrywa siatka z mineralnej włókniny
stromo, oj stromo...
Nie wiedzieć kiedy docieramy do czerwonego szlaku, biegnącego wzdłuż Łomnickiego Grzebienia. W sezonie podąża tędy fala turystów, tego dnia jednak spotykamy zaledwie kilka osób. Mijamy Skalną Chatę i docieramy pod budynek górnej stacji gondolkowej. Wykorzystujemy jeszcze ostatnie chwile słońca jakie oświetlają szczyty ścian Łomnicy i Kieżmarskiego. Sam Łomnicki Staw wydaje się być jakby mniejszy i płytszy, niż ten który pamiętam sprzed lat. Misa jeziorka otoczona jest czerwonymi złogami. Po prawej stronie stoi obserwatorium astronomiczne. Sam szczyt Łomnicy zawsze mnie fascynował głównie ze względu na osobliwy, smukły kształt, nadający tej górze charakter wyjątkowej elegancji. Odkąd zresztą pamiętam zawsze otoczenie górskich stawów wywoływało u mnie niezwykłe uczucia. Będąc jednak przez tych kilka chwil w kotlince pod Łomnicą utwierdziłam się w przekonaniu, że najpiękniejszy amfiteatr to ten nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, Morskim Okiem czy Zielonym Stawem Kieżmarskim. Być może skala wysokości powoduje, że łatwiej zaczepić oko na szczegółach tam gdzie szczyty nie piętrzą się tak stromo w górę. 
Dawno jednak nie cieszył mnie tak bardzo widok gór – rzadko bowiem mam okazję podziwiać je w ciepłych kolorach zachodzącego słońca, którego promienie wydobywają tak wyraziście każdy fragment ściany.

część infrastruktury najbardziej smienionej przez człowieka części Tatr
łomnicki amfiteatr i jego otoczenie w kilku odsłonach
Jako, że pora już późna – zbliża się 14.30 - pałaszujemy w pośpiechu kanapki popijając gorącą herbatą. Podczas zejścia zaglądamy jeszcze do schroniska w celu zdobycia pieczątki i udokumentowania przejścia. Szybko wygania nas niesympatyczny, gburowaty wręcz charakter właściciela.
Zejście nie należy do przyjemnych. To co jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej wywoływało zadyszkę, teraz nieco boleśnie oddziaływuje na stopy i łydki. Trzeba też uważać na usuwające się kamienie choć większość stoku zabezpieczona jest siatką z wełny mineralnej. W miarę jak obniżamy wysokość obserwujemy nadciągające z dołu mgły, ścielące się po górskich grzbietach, momentami nawet całkowicie zasłaniające Łomnicę.
Do samochodu docieramy grubo po 16, właściwie przed tuż przed zapadnięciem zmroku. Miejsce gdzie byliśmy jeszcze przed dwoma godzinami oznaczają jasne pojedyncze punkty świateł, odcinające się na tle ciemnej sylwetki gór. A na parkingu jak gdyby nigdy  nic dwie sarny beztrosko skubiące resztki zielonej trawy. 
Szybka teleportacja do Zakopanego i zasłużony góralski mega obiad.

i zejście niby takie samo a jednak inne... snują się melancholijne mgły...

tuż przed zmrokiem...
fot. BK Sobieccy



niedziela, 9 listopada 2014

Bieszczadzka Rosa z Kremenarosa

Po latach wracam w Bieszczady... kilka weekendowo spędzonych chwil...
W piątek popołudniu przejazd z Krakowa do Gorlic, krótki postój i dalszy odcinek do Leska w strugach deszczu.
Poranek wita niezbyt optymistycznie, świadomie więc decydujemy się na wyjazd w stronę Cisnej i tuż za Polankami parkujemy aby rozpocząć około półtoragodzinny spacer do Rezerwatu Sine Wiry nad rzeką Wetliną. 
Cieszymy się spokojem i melancholijną ciszą ukrytą między grzbietami przyobleczonymi w jesienne barwy. Słońce oszczędnie muska nas ciepłymi promieniami, właściwie tylko przez kilka chwil udaje nam się złapać przebijające się przez zażółcone liście światłocienie. Spacer przypomina nieco przejście wzdłuż Dunajca od Czerwonego Klasztoru. 
W drodze do Rezerwatu Sine Wiry

jesienna magia nad rzeką Wetliną 

usiądź gościu a odpocznij sobie...
W jednym z zakątków dostrzegamy w ciekawie powyginanaej bryle pnia drzewa głowę łosia. Ponoć istnieje bieszczadzka legenda, która głosi, że gdy Łoś z Zawoju pije wodę z Wetlinki to na nizinach na pewno będzie powódź…
u góry legendarna głowa Łosia z Zawoju
i lato tak jakoś nie chce się poddać... ;-)
Po powrocie na parking planujemy dalszą część popołudnia. Jako, że głód doskwiera a niebo nie wróży szybkiej zmiany pogody na lepsze, jedziemy w stronę Wetliny aby zaspokoić pierwotne instynkty w Chacie Wędrowca - tak reklamowanej przede wszystkim ze względu na zjawiskowe naleśniki z jagodami. Kto jeszcze nie był w tym miejscu a planuje pobyt w Bieszczadach absolutnie powinien nadrobić te braki. Jedzenie tu przepyszne, klimat niepowtarzalny i doskonały wybór czeskich i słowackich piw. To jednak nic... na miejscu bowiem odkrywamy piwa lokalne o bardzo wdzięcznych nazwach jak Rosa z Kremenarosa, Megaloman czy deszcz w Cisnej... Zakupujemy na dobry początek dwie butelczyny i robimy rozpoznanie gdzie można kupić je w szerszej gamie. Okazuje się, że kilka kilometrów od Leska w Uhercach Mineralnych znajduje się browar Ursa Maior, gdzie oprócz piw można również zakupić inne lokalne drobiazgi. Rzeczywiście w drodze powrotnej, mimo że już późno stajemy pod sklepem firmowym, który mimo że zamknięty jakimś cudem staje przed nami otworem... I tak oto mamy okazję zakupić sześciopak zawierający różne odmiany piw, do czego dokupujemy jeszcze najnowszy gatunek - Watahę (to tak a'propos ejdżbiowskiej polskiej produkcji serialowej).
W Karczmie Wędrowca (Wetlina)
Zanim zapada zmrok łapiemy jeszcze ostatnie ostatnie promyki zachodzącego słońca ślizgającego się po Połoninie Wetlińskiej.
Połonina Wetlińska o zachodzie słońca

A następnego ranka, jako że czeka nas jeszcze powrót przez Gorlice wyjeżdżamy ponownie do Wetliny aby zrobić szybki wypad żółtym szlakiem na Smerek. Błoto w dolnej części niemiłosierne ale im wyżej tym lepsze warunki pod nogami. Niestety choć tak bardzo liczymy na poprawę pogody i nieco więcej skrawków błękitu na niebie, Przełęcz Orłowicza i grzbiet, wzdłuż którego idziemy na szczyt spowija gęsta warstwa chmur a wiatr nie daje szans na dłuższy postój. Podziwiamy jednak po północnej stronie zalotne obłoki wiszące nad tonącymi w słońcu kolorowymi wzgórzami. Nad Wetliną zaś towarzyszy nam przez dłuższą chwilę przbijający się snop światła.  
z Wetliny na Smerek
Na szczycie spędzamy raptem kika chwil ot tyle aby coś zjeść, wypić łyk gorącej kawy, wygania nas zimny wiatr.
na grzbiecie ponuro, nieco więcej światła po pólnocnej stronie, WIAŁO niemiłosiernie... 
I jak to zwykle bywa, nieco przewrotny los funduje nam w sam raz na koniec naszego zejścia śmiało wyłaniające się słońce, które będzie już z nami przez resztę dnia.
a zejście pod skrawkami błękitu....

foto: BK Sobieccy

piątek, 26 września 2014

Reykjavik (IS) - Kraków (PL) - dzień jedenasty OSTATNI


Ostatni post z Islandii, którą opuszczaliśmy wczesnym rankiem 11 sierpnia 2014r.

Wspaniałe dziesięć dni w niezwykłej, pełnej kontrastów krainie lodu, ognia i wody. Niespełna 3,5 tys. przejechanych kilometrów po drogach nierzadko wywołujących palpitację serca i drżenie rąk - efekt - przebita opona. 
Islandia to obcowanie z wiatrem, który urywał głowę, namiastka zimy w lecie, dzikie surowe pustkowia, majestatyczne góry, błękit wody, którego opisać nie sposób, nieprzewidywalna zmienność aury i wspaniałe wodospady
Islandia to także piekielny zapach siarkowych wyziewów, unoszący się nad źródłami geotermalnymi i często wydostający się z kranów, z których płynie gorąca mineralna. To ledwo słyszalne dźwięki trzeszczących lodowców, bulgoczących gejzerów, to czarne jak smoła plaże, malownicze fiordy, strome klify.
…I minimalizm flory przejawiający się przede wszystkim w fantastycznych kobiercach mchów o niespotykanej wręcz tonacji zieleni, wśród której zachwyca swą delikatnością biała wełnianka czy liliowy wrzos.

Dziś jeszcze wsiadłabym w samolot aby znów to wszystko przeżyć, zobaczyć... 
u góry: Reykjavik i Keflavik przed odlotem
poniżej: Islandia z podniebnej perspektywy

foto: BK Sobieccy

wtorek, 23 września 2014

Reykjavik - dzień dziesiąty

No cóż... trochę smutno bo to ostatni dzień kosztowania Islandii, ale za domem też już tęskno...
Dziś w planie Reykjavik - niewielki jak na miasto stołeczne kawałek ziemi. W skali Islandii jest to jednak prawdziwa metropolia z dużym zapleczem handlowym na obrzeżach miasta, dwu-trzy pasmową obwodnicą. Nie korci mnie zbyt szczegółowe rozpisywanie się na temat zwiedzania miasta może dlatego, że po prostu było to najzwyklejsze szwendanie się uliczkami centrum, bez szczególnej troski o jakikolwiek plan. W taki sposób "zaliczamy" jedno z obowiązkowych miejsc stolicy - jezioro Tjörnin. Dużo tu ptaków i atmosfera niespieszna, powiedziałabym nawet leniwa. Jedna z mew wdzięczy się przed obiektywem, przyjmując różne mniej lub bardziej dziwaczne pozy. Pod budynkiem Ratusza, przed którym wiszą tęczowe flagi jestem nawet świadkiem ptasiego pokazu "i kto tu rządzi...". 
od góry po lewej: luterańska katedra w Reykjawiku, pomnik Jóna Sigurðssona - przywódcy niepodległościowego,
na dole po prawej budynek parlamentu Alþingishúsið
u góry: nad jeziorem Tjörnin,
poniżej podpatrzone zakamarki stolicy 
Wędrując zaciszną dzielnicą docieramy pod najbardziej chyba charakterystyczny obiekt miasta - Hallgrímskirkja - kościół, którego bryła przypomina wzgórze bazaltowej lawy. Wewnątrz zaskakuje surowe wnętrze i bardzo interesujące ławki, które dzięki zmieniającemu położenie oparciu powalają siedzieć twarzą do ołtarza lub opcjonalnie twarzą do organów. Przyznam, że z takim rozwiązaniem nie spotkałam się jeszcze. 
Kościół Hallgrimskirkja i stojący przed nim pomnik Leifa Erikssona
W planie również - co ważne - drobne zakupy, maleńkie upominki… Schodzimy więc w stronę głównego deptaka, na którym dla odmiany tętni życie. Dużo tu turystów, jest kolorowo i gwarno. Kuszą witryny sklepów, zauważalne są wyraźnie akcenty związane z modą sportową. Drogo jednak niemożliwie... Jeżeli koszt tabliczki czekolady jest jakimś wyznacznikiem to zdradzę, że kosztuje tu ona powyżej 20 zł - zwykła czekolada mleczna! - odpowiednik naszej wedlowskiej tudzież z Wawelu. O innych zakupach lepiej się nie rozpisywać ;-)) W ramach szaleństwa fundujemy sobie rodzinny prezent w postaci wzorzystych, wełnianych czapek islandzkich.
O wyborze naszego obiadu decyduje Piotrek, który w momencie kiedy zachwycam się ozdobami bożonarodzeniowymi i skrzynką na listy do Św. Mikołaja zasiada przy stoliku we włoskiej restauracji. Trudno go nie zauważyć z ulicy, siedzącego przy oknie i szczerzącego się w wielkim uśmiechu. Wybór rzeczywiście jest znakomity - na kuchnię włoską zawsze można liczyć, a ta na pewno jest godna polecenia. 
Do pensjonatu wracamy z przykrym poczuciem konieczności spakowania bagaży i przede wszystkim porządnego wyspania się przed kolejnym czekającym nas dniem - dniem powrotu do domu.

foto: BK Sobieccy



wtorek, 16 września 2014

Reykjavik - Błękitna Laguna - Grindavik - Reykjavik - dzień dziewiąty

No i jesteśmy w Reykjaviku, gdzie zamyka się nasza podróż po bezkresach Islandii. Ostatnie dwa dni przed wylotem do kraju planujemy poświęcić na leniwy wypoczynek w lazurowych wodach Błękitnej Laguny oraz na spacery po mieście.
Reykjavik - najbardziej na północ wysunięta stolica na świecie, licząca niespełna 120 tys. mieszkańców - w skali innych miast stołecznych to rzeczywiście niewiele. O jego przepięknej lokalizacji w zatoce Faxafloi Oceanu Atlantyckiego przekonaliśmy się już dnia pierwszego, objeżdżając miasto niemalże dookoła. Podobnie jak na większości obszaru wyspy tak i tu znad poziomu morza stromo wyrastają góry z masywem Esja, mierzącym ponad 900m. Dla wielu turystów Reykjavik jest główną bazą wypadową w inne rejony Islandii, stąd łatwo zwiedzić Złoty Krąg, półwysep Reykjanes, czy wręcz przedsionek Interioru.
My od samego rana cieszymy się słonecznym niebem, bo w planie rekreacyjny pobyt w Błękitnej Lagunie - najbardziej chyba rozreklamowanym kąpielisku Islandii.
Dojazd w to niezwykłe miejsce zajmuje nam około godziny. Z Reykjaviku należy kierować się na Keflavik drogą 41, po czym skręcić w lewo w drogę 43.
Znów przemieszczamy się przez nieziemskie, ascetyczne wręcz krajobrazy, z dominującymi szarościami zastygłej lawy i sterczacymi stożkmi nieczynnych wulkanów.
Interesująca jest niewątpliwie lokalizacja laguny, obok której stoi elektrownia Svartsengi. W niej właśnie wydobywająca się z głębokości prawie 2000m woda oddaje większość ciepła, a do samego kąpieliska dociera już ta o temperaturze 38-40 stopni. Oszałamiający błękit z unoszącymi się kłębami pary widać już z daleka. Zanim dojedziemy do samego kąpieliska mijamy małe i większe zatoczki, wciśnięte w nieregularne formy lawy.



Otoczenie Błękitnej Laguny z elektrownią Svartsengi w tle
Nie jest to tania forma rozrywki ale jeżeli wziąć pod uwagę, że bilet wykupuje się na cały dzień, zmienia to trochę optykę. Poza tym miejsce to jest tak wyjątkowe i inne od tych, które do tej pory widzieliśmy, że trudno mieć jakieś wątpliwości. W zależności od upodobań i przede wszystkim zasobności portfela można wykupić odpowiedni pakiet, nawet taki umożliwiający korzystanie z różnorakich zabiegów SPA, czy kolorowych drinków. Trzeba też przyznać, że organizacja przestrzeni na którą składają się szatnie i łazienki jest imponująca. Mnie najbardziej zaskakują wygodne toaletki, gdzie można usiąść, wysuszyć włosy, zrobić demakijaż czy makijaż z pełną dostępnością do wszelkich wacików i płynów. Sama strefa do pływania a właściwie bardziej do spacerowania w wodzie nie jest wielka ale uwzględniając fakt, że jesteśmy w szczycie sezonu jest tu i tak sporo przestrzeni a naturalne wnęki i zagłębienia zapewniają nawet nieco intymności. Taplanie się w wodzie to nie tylko relaks i pełna rekreacja ale również dobroczynne dla zdrowia i urody korzyści, płynące z licznych minerałów i związków siarki czy krzemu, zawartych w mleczno niebieskiej wodzie. Nie dziwi więc widok wystających znad wody twarzy, wymalowanych białym błotkiem, które ponoć bardzo poprawia cerę.
To oczywiście nie wszystkie atrakcje - wszyscy spragnieni mogą nie wychodząc z basenu korzystać z baru, w którym serwowane są różnego rodzaju napoje. Można również po kąpieli przejść do strefy błogiego lenistwa na leżaku.


Błękitna Laguna 
W Lagunie spędzamy prawie cztery godziny. Ponieważ półwysep Reykjanes nie szczędzi atrakcji ruszamy w małą objazdówkę. Wracamy do głównej drogi tylko po to aby po przejechaniu kilku kilometrów zjechać w podrzędną – na szczęście asfaltową - drogę 425. Trasa prowadzi nas wzdłuż zachodniej części wybrzeża, które kusi aby choć na chwilę się przy nim zatrzymać. A warto! Do brzegu docieramy idąc po gąbczastym dywanie utkanym z liliowych wrzosów i mchów w różnych barwach zieleni. Gdzieniegdzie na wietrze kołysze się biała wełnianka. Zjawiskowe miejsce… 
zatoczka przy drodze 425 parę kilometrów przed Hafnir 
W miarę jak przesuwamy się w stronę południa, otaczający nas krajobraz staje się bardziej surowy a jedynym urozmaiceniem jest nitka szosy z żółtymi palikami, czy chmury przesuwające się po niebie. Minimalizm w czystej formie…
Lubię takie obrazy, szczególnie niedbale ustawione drogowskazy czy usypane z kamieni kopczyki, wyznaczające punkty na szlaku turystycznym – o dziwo cały półwysep poprzecinany jest takimi.
 
przy drodze 425
Czy możliwe jest aby jednocześnie znaleźć się w Europie i Ameryce Północnej?
Otóż okazuje się, że kilkadziesiąt kilometrów od Reykjaviku jest takie miejsce – niespełna 20 metrowy mostek, przerzucony nad szczeliną pomiędzy dwoma płytami tektonicznymi. Można więc stojąc pod tabliczką, która umownie wskazuje podział między dwoma kontynentami jedną nogą wciąż być w Europie a drugą dotknąć Ameryki. Od razy przypomina mi się słynne miejsce w Bazylei na styku granic trzech państw: Szwajcarii, Niemiec i Francji.
most między płytami tektonicznymi Europy i Ameryki Północnej
Jadąc dalej i nieznośnie już marząc o obiedzie trafiamy przypadkowo na kolejną atrakcję, rekompensującą nam nieco to czego nie widzieliśmy w Dyrholay. Docieramy bowiem na skraj wysokiego klifu, pod którym z wody morskiej wyłaniają się sterczące skały, kojarzące się z rozpiętymi na wietrze żaglami. Tuż obok stoi malownicza latarnia i … coś co na Islandii nie należy do częstych widoków – budynek fabryki.

południowo-wschodni cypel półwyspu Reykjanesta
Wciąż obcujemy z krajobrazem przywodzącym na myśl powierzchnię księżyca, jednakże popołudniowe słońce i ładne niebo ocieplają mijane widoki.
   

Do Grindavik – małej, portowej miejscowości docieramy późnym popołudniem wypatrując restauracji Brim, serwującej dania kuchni morskiej. Nie rozwodząc się specjalnie nad tym wątkiem powiem tylko, że będąc w tej okolicy, do niepozornie wyglądającego czerwonego budynku restauracji zajrzeć należy koniecznie! Nie dość, że podają wspaniale przyrządzone świeże ryby, to jeszcze można liczyć na doskonały deser - choćby w postaci ogromnego kawałka tortu.
smaczne chwile w restauracji Brim - Grindavik
I tak oto wracając drogą 43 zamykamy pętlę i dojeżdżamy do Reykjaviku. Centrum miasta zostawiamy na dzień następny – już niestety ostatni.





Trasa:
Reykjavik - Błękitna Laguna - Grindavik - Reykjavik - około 140km (drogą 43 i 425)

foto: BK Sobieccy

czwartek, 11 września 2014

Lax-á Hekla cottage - Reykjavik - dzień ósmy


Z żalem opuszczamy nasz uroczy, mały domek na dzikim pustkowiu u stóp Hekli i ostatni już raz przejeżdżamy trasą 268 zachowując w obiektywie kilka obrazów. Pięknie tu mimo, że oko zawisa jedynie na nagich skałach, otoczonych namiastką zieleni. Jest jednak coś magnetyzującego w tej surowości krajobrazu i jego ascetycznej formie. Niestety nadal towarzyszy nam zmienna aura i tak będzie już do końca tego dnia.
surowe oblicze drogi 268 pod wulkanem Hekla
A zmierzając w kierunku naszej kolejnej bazy wypadowej w Reykjaviku planujemy zahaczyć o islandzką atrakcję w pigułce czyli tzw. Złoty Krąg, na który składają się pole geotermalne Geysir, wodospad Gullfoss i Þingvellir.
Zanim jednak dojeżdżamy do Geysir zatrzymujemy się w miejscu do złudzenia przypominającym mi pejzaż z Toskanii ze słynną kapliczką Cappella di Vitaleta. Jestem zauroczona dziką, zieloną łąką z przecinającym ją żółtym pasem kwiatów, wijącą się wstążką szosy. Wszystko to z białą sylwetką widniejącego w dali kościoła w Skálholt tworzy idealną całość, stąd też planuję zrobić kilka zdjęć nieco niżej drogi, zbiegając z niewielkiej górki w stronę dzikich zarośli. I tu nie wiedzieć kiedy w fotografowany przeze mnie pejzaż wkomponowały się cztery konie, które zaciekawiane i najwyraźniej złaknione ludzkiego towarzystwa przybiegły do mnie. Znów przeżyłam niezwykłe chwile głaszcząc je, patrząc im w oczy. O ile trzy z nich były bardziej zajęte sobą - dwa nawet wyraźnie miały się ku sobie - o tyle uroczy siwek wtulał się pyskiem w mój kark i domagał się pieszczoty.

okolice Skálholt

Pierwszą obowiązkową atrakcją przy drodze 35, należącą do Złotego Kręgu jest Geysir – najbardziej znane pole ze źródłami geotermalnymi. Już na parkingu, wypełnionym po brzegi samochodami i autokarami wyczuwamy znajomą woń siarkowodoru. Przejście pod słynny Strokur (isl. maselnica) zajmuje dosłownie kilka minut. Ze ścieżki roztacza się widok na wysycone kolorami pola, nad którymi niczym z małych kominów unoszą się kłęby gorącej pary.
Mży...
Miejsce, o którym wspomniałam jest łatwo rozpoznawalne z daleka bo wokół wypełnionego po brzegi oczka z bulgoczącą, błękitną wodą tworzy się wianuszek turystów, czekających z wymierzonymi w jeden cel obiektywami aparatów czy kamer. Rzeczywiście biorąc pod uwagę fakt, że strzelający na wysokość 35 m gejzer wyrzuca strumień wody mniej więcej co 10 minut i trwa to zaledwie kilka sekund, lepiej trwać w pełnej gotowości do zarejestrowania całego tego procesu.
Stojąc po drugiej stronie, z której nie widać samego zagłębienia a jedynie tryskającą strugę próbuję się jakoś do tego przygotować. Emocje towarzyszące obserwacji tego niezwykłego zjawiska są nie do opisania. Mam kolejne 10 minut na przejście bezpośrednio pod otwór i przysposobienie aparatu. Nie jest tak łatwo ogarnąć jednym kadrem wszystkie fazy wybuchającej wody.
A ten krótki moment rozpoczyna się od niewinnych, nieśmiałych, powiedziałabym zalotnych wręcz bulgotów wrzącej, niespokojnej cieczy, która w najmniej spodziewanym momencie strzela w górę wysokim słupem. Nie mniej ciekawa jest również ta chwila, kiedy woda w otworze zostaje całkowicie zassana a jeszcze przed kilkoma sekundami pełny otwór zieje pustką i znów powoli się wypełnia.
Spod Strokur kieruję się jeszcze pod położone nieco wyżej małe mleczno-niebieskie jeziorka, obok których napisem
Geysir uwieczniono nazwę największego gejzeru, wyrzucającego niegdyś wodę na wysokość 80m. Obecnie nie jest on już aktywny ale to właśnie od jego nazwy pochodzi miano nadane wszystkim tego typu źródłom geotermalnym na całym świecie.
Dodać trzeba, że przemieszczanie się po terenie pól o takim charakterze odbywa się wyłącznie wzdłuż wyznaczonych ścieżek, co nie dziwi bo rzeczywiście wszędzie wokół można obserwować małe wodne wgłębienia, czy płynące strumyczki o temperaturze dochodzącej nawet do 100 stopni.
otoczenie najsłynniejszego gejzeru Islandii

Strokur - kilka sekund akcji ;-)

Naszą wycieczkę kontynuujemy drogą 35, prowadzącą pod wodospad Gullfoss. Tu również stajemy na wypełnionym po brzegi parkingu, skąd słychać już szum wody. Pod wodospad można dojść właściwie z kilku punktów, z każdego też roztacza się inny widok. Wprost brak mi słów aby opowiedzieć o skali tego imponującego uosobienia piękna i zarazem niewyobrażalnej siły. Co ciekawe podmuchy wiatru nakładające się na siłę uderzenia wody sprawiają, że zasięg mgiełki unoszącej się nad wodospadem to niemalże 200m i to pierwszy sygnał, że aparat fotograficzny czekają znów trudne chwile. Rzeczywiście z tej perspektywy udaje się zrobić zaledwie kilka zdjęć. W miarę jak zbliżamy się do wodospadu w uszach rośnie huk grzmiącej, kotłującej się wody, nad którą unosi się tuman wodnego pyłu. Mijamy szczeliny, w które wodospad wpada mniejszymi kaskadami. Przy głównej platformie, położonej tuż nad progiem wodospadu warunki do robienia zdjęć są nieco lepsze ale i doznania bardziej intensywne, szczególnie gdy patrzy się na uciekające w dół kłębiące się masy wody, sprawiające wrażenie, że za chwilę ziemia usunie się spod nóg. Na długich czasach próbuję nieco ujarzmić rwące, spienione strumienie, sprawić aby były bardziej delikatne i miękkie. Przy tej pogodzie to nieco trudne.
No niestety podczas naszego pobytu w Islandii nie mieliśmy szczęścia do utrwalania fotogenicznych walorów wodospadów.
kolejny ze spektakularnych wodospadów - Gulfoss
Jadąc w stronę Þingvellir nie wiedzieć kiedy znajdujemy się nad taflą największego islandzkiego jeziora Þingvallavatn, a dalsza droga prowadzi nas już przez teren parku narodowego, w którym obowiązuje ograniczenie prędkości do 50km/h. Przed oczami przesuwają się niezwykłe obrazy, wyraźnie wskazujące na bogatą działalność sejsmiczną i wulkaniczną tego rejonu. Krajobraz miejscami poprzecinany jest licznymi szczelinami, z których największa tworzy głęboki wąwóz Almannagjá. Tu również euroazjatycka płyta tektoniczna styka się z północnoamerykańską.
Staramy się dotrzeć na jeden z parkingów, skąd można odbyć odpowiedni do posiadanego wolnego czasu spacer.
Teren parku to nie tylko walory związane z estetyką krajobrazową ale przede wszystkim ogromne znaczenie historyczne, co zresztą widać na każdym kroku, gdzie dzięki poustawianym wzdłuż ścieżek tablicom informacyjnym można uszczknąć co nieco z pradawnych faktów tej wyspy. To tu w 930 roku zebrał się po raz pierwszy islandzki parlament Althing, który uznawany jest za najstarszą instytucję parlamentarną na świecie. Tu również w 1944r. ogłoszono niepodległość Islandii. Dodam, że do tego czasu kraj ten był pod dominacją Danii.
Ponieważ pogoda nas nieco zniechęca, skracamy nasz spacer do i tak dość sporej pętli. 
Þingvellir
Zbliżając się do Reykjaviku objeżdżamy jezioro od wschodniej nie mniej bogatej w widoki strony.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na szybki obiad i rozpoczynamy poszukiwania naszej ostatniej już bazy noclegowej. Szczerze mówiąc mamy pewne obawy co do tego jak będzie wyglądało nasze zakwaterowanie. Krążące w sieci opinie o pensjonacie, za który już z góry zapłaciliśmy były powiedziałabym najdelikatniej skrajnie różne. Udaje nam się jednak nawiązać kontakt telefoniczny z właścicielem, który umawia się z nami na miejscu (nie mieszka w tym samym budynku).
Nawigacja prowadzi nas do spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, znajdującej się na obrzeżach miasta. W sam raz z wypakowaniem bagażu pojawia się nasz gospodarz i wprowadza nas na pokoje. I tu muszę przyznać zostaję bardzo miło zaskoczona, ponieważ przed nami otwiera się bardzo przestronny apartament - świetnie wyposażona kuchnia, duża, ładna i bardzo czysta łazienka, sypialnia i salon, z którego można wyjść do ogródka. Nic więcej nie trzeba.
I z każdym kwadransem rośnie nadzieja na poprawę pogody.

Trasa:
Lax-á Hekla cottage - Reykjavik: około 220km

fot. BK Sobieccy