Baraniec

Baraniec

niedziela, 31 stycznia 2016

melancholijnie w Kotlinie Kłodzkiej...


Krótkie, bo zaledwie trzydniowe zimowe wakacje, spędzone jak zwykle od lat w Kotlinie Kłodzkiej. Krótkie ale intensywne i smaczne ;-) 
Już pierwszego dnia jadąc w kierunku Czarnej Góry zatrzymujemy się w pobliskiej Bystrzycy Kłodzkiej, aby skusić się na golonko na kapuście czy sztufadę wołową z grzybami. Restauracja Zielone Drzewo może nie zachęca zbytnio swoim wnętrzem, ale wspomniane golonko jest absolutnie warte wszystkiego.
O ile przejazd z Krakowa przez pierwsze 200 km to jazda w zmiennych warunkach, nieco przypominających kwietniową aurę, o tyle w rejonie Paczkowa czy Kłodzka robi się zdecydowanie pogodniej. Przejazd z Bystrzycy pod Czarną Górę to istna sielanka dla oka, piękne popołudniowe światło, biel śniegu, a na Przełęczy Puchaczówka wręcz prawdziwa zima.
Pod wyciągami meldujemy się tuż po 16, "łapiąc się" już na nocną taryfę. Kilkanaście wjazdów słynną "Efką", łagodne, przyjemne zjazdy w sam raz na rozgrzewkę. Jest bezwietrznie i towarzyszy nam lekki kilkustopniowy mróz.

Okolice Czarnej Góry
na górze charakterne bałwanki w Bystrzycy Kłodzkiej, dojazd do Przełęczy Puchaczówka i zimowe krajobrazy;
duże zdjęcie to malownicze pejzaże na trasie Bystrzyca Kłodzka - Polnica Zdrój, obok w lewym dolnym rogu melancholijna mglista magia ustępującej zimy

Następnego ranka budzi nas całkowita zmiana aury, na zewnątrz plusowe temperatury, lekko mży, jest mgliście i ponuro. Nie są to najlepsze warunki na szusowanie po stoku. Świadomie więc zamiast karnetów wykupujemy pojedyncze zjazdy, zaczynając od teleportowania się na Czarną Górę. Niestety nic się nie zmieniło, jedziemy wolnym, dwukrzesełkowym wyciągiem "Babcia". Na szczycie jest biało od mgły, my już nieco przemoczeni nie tylko od mżawki , ale od spadających z konstrukcji krzesełka kropli zbierającej się wody. Dzięki systemowi nartostrad, przecinających poprzecznie stoki Czarnej Góry i Żmijowca zjeżdżamy na sąsiadujący stok i tam już zostajemy. Przede wszystkim szybsza, wygodniejsza kolejka tzw. Żmija, a przez to mniej czasu na moknięcie w bezruchu. Za to zjazdy z pustego niemalże stoku są czystą przyjemnością. Gdzieniegdzie niewielkie oblodzenia ale to i tak nie przeszkadza aby czuć wielką frajdę.
Nieco zmęczeni szybko posilamy się czymś lekkim w pobliskiej karczmie i przebrani w suche, ciepłe odzienie jedziemy korzystać z aktywności nieco innego sortu.
Celem jest Wielka Pieniawa w Polanicy Zdroju. Krajobraz mijany po drodze niezwykły. Mgła gdzieniegdzie ślizgająca się fantazyjnymi festonami po otaczających nas wzgórzach, miejscami całkiem spowijająca mijane krajobrazy. Jest nieco melancholijnie ale ma to swój niepowtarzalny urok. W Polanicy zanim jeszcze zaczniemy się relaksować w basenach tutejszego SPA, zatrzymujemy się na chwilę w kawiarni Mała Czarna. Gorąca czekolada z wiśniami jest jak poemat...
A w sanatoryjnym ośrodku Wielka Pieniawa wykupujemy wejściówki na baseny i sauny, drobne zabiegi ;-) Po raz kolejny doświadczam krótkich ale niezwykłych wrażeń w saunie arktycznej nacierając się śniegiem.
A na deser lub danie główne - jak kto woli - obiadokolacja w jednej z knajpek przycupniętych przy polanickim deptaku.    
Radocha po seansie rekreacyjnym w Wielkiej Pieniawie, świąteczne akcenty przy głównym deptaku Polanicy i wspomnienie Meli Koteluk, która będzie koncertować w Teatrze Zdrojowym ...

Spacer po Polanicy i oczekiwanie na obiadokolację ;-)
Z ogromnymi nadziejami co do pogody wyjeżdżamy w rejon kolejnego już skalnego miasta w Czechach. Tym razem w planie Kocie Skały, leżące tuż nieopodal zwiedzanego dwa lata temu rezerwatu Ostas. Niestety jest mgliście, mimo że jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej towarzyszyło nam piękne słońce. Jak to jednak powiadają... nie ma złej pogody, można być co najwyżej źle przygotowanym. Idziemy... Szlak jest ponoć krótki, niespełna dwa kilometry w jedną i drugą stronę. Przyznam, że w takich okolicznościach jeszcze w skałach nie byłam. Towarzyszy nam zimny, niebieski wręcz odcień bieli, z gałęzi malowniczo zwisają kropelki osadzającej się wilgoci. Mijamy pierwszy bastion skalny, kierując się najpierw do tzw. Kociego Hradu. Niestety będąc niemalże już u celu utykamy w punkcie, gdzie przeszkodą dla nas staje się kałuża, tworząca misę długą na ponad metr i głęboką nad kostkę. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie było to jedyne przejście dalej. Misa bowiem znajduje się w sam raz w bardzo wąskiej i niskiej  gardzieli skalnej i nijak ją ominąć. Poddajemy się - powrót w całkiem mokrych butach niestety nas wystarczająco zniechęca. Na otarcie łez mamy jednak bardzo interesujące skupisko dość wysokich skał, do których prowadzi dość strome zejście. Warto jednak mimo śliskich stopni i sporej wilgoci. 
W Kocie Skały trzeba koniecznie wrócić w okresie wiosenno-letnio-jesiennym, zwłaszcza że zaletą miejsca jest jego kameralność, cisza i spokój.

Kocie Skały, spowite mgłą - pierwsza odsłona

Zejście do miejsca, które nas zawróciło - dolny prawy róg

Schodzimy do amfiteatru poniżej głównej ścieżki

magiczne formy naskalne

wrócimy tu jeszcze ;-)

sobota, 2 stycznia 2016

Dobrego i zdrowego Nowego Roku ;-)

wycieczka rowerowa w oczekiwaniu na obowiązkowy Koncert Noworoczny z Wiednia - przejazd po ściętych mrozem alejkach i bardziej dzikich ostępach Nowej Huty