Baraniec

Baraniec

czwartek, 31 sierpnia 2017

Rumunia 2017 - dzień VI

To jeden z tych dni tegorocznych wakacji, o których snułam marzenia, odkąd zaczęłam zagłębiać się w szczegóły planowanego wyjazdu. Jako że uwielbiam wiejskie klimaty, a im bardziej odstające od cywilizacyjnego ładu, tym lepiej, postanowiłam uwzględnić w naszym planie, założone w latach 20. XIX w., czeskie wioski, ukryte między leśnymi wzgórzami gór Almasz, wnoszących się nad Dunajem.
Dzień jednak rozpoczynamy od aktywnego wypoczynku i korzystając z rowerów, które pensjonat oddaje do dyspozycji gościom, wyruszamy na przedśniadaniową wycieczkę wzdłuż Dunaju. Po drodze mijamy kilka wiosek, w których życie toczy się codziennym, nadzwyczaj wolnym rytmem. Gdzieniegdzie zostajemy obszczekani przez bezpańskie psy, w sumie mija nas zaledwie kilka samochodów. To akurat ta cześć nad Dunajem, gdzie wiatr zawraca, a diabeł mówi dobranoc. 22 km w ramach porannej rozgrzewki to chyba w sam raz, choć małżonek pewnie nie podziela tego zdania ;-).
Za to jak wybornie smakuje śniadanie ;-)
bez wycieczki rowerowej wyjazd niezaliczony - poranna przedśniadaniowa przejażdżka wzdłuż Dunaju

Potem już kilka godzin plażowania… leżak, basen, leżak… białe wino, lemoniada…
a potem już tylko leniuchowanie 


I w takim błogim nastroju wyjeżdżamy z Krzychem na podbój „rumuńskiej Bohemii”, czeskich wsi, które łączy specyficzna kultura, osadzona w urokliwych zakątach gór Almasz. W pierwszej kolejności planujemy podjechać do miejscowości Sfanta Elena, leżącej zaledwie kilka kilometrów od Moldova Veche. Dobrze utrzymana droga dojazdowa, wijąca się dość stromo w górę, kapitalny widok na Dunaj, który na tym odcinku jest wyjątkowo szeroki, tworząc nawet sporej wielkości wyspę. Niezwykle malownicze miejsce, nieco kojarzące się z andaluzyjską krainą Alpujara. 
Sfanta Elena wita nas rządkami kolorowych zabudowań, gdzieniegdzie widać trwające prace modernizacyjne bocznych ciągów ulic. Samochód zatrzymujemy pod kościołem, tuż obok którego, jak dobrze na wieś przystało, stoi czeski szynk. Niespiesznie spacerujemy wśród domostw, ulice po obu stronach najczęściej zamykają rzędy drzew z bielonymi pniami, dającymi wytchnienie od palącego słońca. Panuje leniwa atmosfera, tak jakby czas stanął w miejscu. Tu pieją koguty, tam majestatycznie przejdzie krowa…
Przed samym odjazdem spotykamy dwóch Czechów, bystrym krokiem zmierzających do gospody. Nawiązujemy krótką pogawędkę - skąd jesteśmy, co robimy… Częstują nas (mnie konkretnie, bo przecież Krzychu prowadzi) palinką – ot tak, prosto z butelki. Piję a jakże, wcale nie udając, że mi smakuje – dobre, choć mocne to jak cholera ;-). Życzymy sobie dobrego odpoczynku i ruszamy dalej.
szlakiem czeskich wsi - Sfanta Helena 

okolice Sfanta Elena
Mimo, że nie mam przekonania co do wskazania nawigacji, wybieramy wariant przejazdu do Garnic (cz. Gernik) przez Sichevitę. To kolejna czeska wieś, w której chcemy trochę pomyszkować. Niestety droga asfaltowa szybko się kończy i przechodzi w nieco wąską szutrówkę. Mimo wszystko jedziemy! Prędkościomierz nie wskazuje więcej niż 20 km/h, nie wiemy co będzie dalej i co zobaczymy u celu. Po drodze kilka osad, nasza droga zaczyna się piąć do góry. Nie próbujemy sobie nawet wyobrażać, co robić jeśli nadjedzie ktoś z naprzeciwka. W końcu po około 45 minutach jazdy (niespełna 10 km odcinek między Garnic a Sichevitą), pojawia się nieco mizerny szyld z napisem zwiastującym, że jesteśmy na miejscu. Pojawiają się też pierwsze domy. Droga rozwidla się i tak naprawdę, nie wiadomo którą wybrać, żadna nie napawa optymizmem. Od pierwszego napotkanego człowieka (chwała, że mówił po angielsku) próbuję się czegoś dowiedzieć. Od razu pozbawia nas złudzeń, że droga którą planujemy wrócić, przez Moldova Noua, jest lepsza. Troszkę nas to martwi, bo jest już dość późno i tak naprawdę zmuszeni jesteśmy ograniczyć się do krótkiego spaceru po wsi, rezygnując z wycieczki do doliny młynów „u Petra”, z charakterystycznymi dla tego regionu Rumunii, poziomo położonymi kołami młyńskimi.
Szkoda, bo warto tu mimo wszystko przyjechać. Trzeba to jednak zaplanować na znacznie wcześniejszą porę niż późne popołudnie, aby mieć komfort swobodnego szwendania się po okolicy, której malowniczy charakter jest absolutnie nie do podważenia.
przejazd do Garnic - marzenie tego dnia, jak się okazało nie tak łatwo osiągalne ;-) 
późno, bo późno, ale dojechaliśmy!
a nad Dunajem spotkaliśmy zachodzące słońce
I tak nie wiedzieć kiedy mija koniec naszego pobytu w Divici, skąd następnego dnia czeka nas fascynująca podróż wzdłuż Dunaju w jego najpiękniejszej odsłonie.

foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)

środa, 30 sierpnia 2017

Rumunia 2017 - dzień V

Żal by było tę Dolinę Nery całkiem pogrzebać, więc mimo przykrego wspomnienia przejazdu do miejscowości Potok, decydujemy się tam wrócić i zrobić przynajmniej krótszy wariant - wycieczkę wzdłuż potoku Beiului.
Tym razem do celu jedziemy od strony graniczącej z Serbią, mijając po drodze sielskie wioski. Zatrzymujemy się też na chwilkę nad samych Dunajem aby przyjrzeć się bliżej ptasim gniazdom, wydrążonym w skarpach brzegowych. Mimo, że od rana jest już gorąco, towarzyszy nam silny wiatr, cichnący im bardziej oddalamy się od rzeki.
Dunaj na skrawku zachodniej granicy - choć upalnie to WIEJE... i to jeszcze jak!

domy kolorowe jak marzenie a i konia przy drodze spotkać nie trudno ;-)
Tak jak wspomniałam, nasza zaplanowana piesza wycieczka zajmuje łącznie około czterech godzin i obejmuje kilka atrakcji, a co najważniejsze gwarantuje wytchnienie od upału. Spod miejscowości Potok wyrusza się żółtym szlakiem. 
tam już tylko Dolina Nery ;-)

żółtym szlakiem wzdłuż potoku Beiului
Do pierwszego wodospadu Cascada la Văioagă dociera się po około 45 minutach. Jego sfotografowane nie jest zbyt łatwe, co bardziej pomysłowi turyści, wykonując serię dziwnych akrobacji, próbują dostać się pod sam strumień kaskady – mamy więc mistrzów planu drugiego. Zdjęcia nie oddają niezwykłej urody tego miejsca, mocno zacienionego, nieco tajemniczego... Woda w nurcie nieco niżej wodospadu jest spokojna i ma zachwycający kolor.
wodospad Vaiaga (Cascada la Văioagă) - może nie tak spektakularny jak te islandzkie, ale równie urokliwy

i koszulkę dopasowałam do okoliczności ;-)
W parę minut później docieramy do polany, na której znajduje się pole namiotowe. Nie dziwią nas liczne śmieci. To ostatnie miejsce, do którego można dojechać samochodem i żaden cywilizowany człowiek tego nie robi, parkując zaraz na początku szlaku. Ale nie Rumun, ten choćby miał urwać zawieszenie, dojedzie wszędzie.  
idziemy, idziemy a woda tym razem spokojna...
Od tego miejsca ścieżka nieco się zwęża i prowadzi pod samo jeziorko zwane Byczym Okiem (Lacul Ochiul Beiului). Nie jest to zwykłe miejsce. Woda ma niespotykaną szmaragdową barwę. Próbuję wyobrazić sobie ten zakątek jesienią, kiedy niebieskawa toń kontrastuje z ciepłymi kolorami liści. 
perełka na szlaku - szmaragdowe Bycze Oko (Lacul Ochiul Beiului) ;-)


Dalej ruszamy, pnącym się nieco stromiej, czerwonym szlakiem.
I tu niespodzianka, u celu bowiem okazuje się, że ostatnia atrakcja – wodospad Beusnita (Cascada Beusnita), zamiast zachwycić nas rześkością tryskających kaskad, zieje pustką. No cóż… taki suchy wodospad też ma swój urok ;-)
największa niespodzianka na szlaku - całkiem suchy wodospad Beusenita (Cascada Beusnita)

nadzwyczaj tu czysto jak na rumuńskie standardy - może napis na tabliczce działa? ;-)
Powrót, to przejście tą samą trasą, błogosławimy bufet na polanie za zimną Colę.
Z punktu startowego szlaków, wybieramy się jeszcze na krótki odcinek trasy, wyznaczonej do wioski Sasca Romana, którego niewątpliwą atrakcją są skalne tunele
skalne tunele na szlaku do wsi Sasca Romana

TAM byliśmy ;-)) - widok spod wsi Potok 
Trudy przejazdu do głównej drogi wydają się już zupełnie nieistotne, zwłaszcza że zwieńcza je rumuński obiad.

foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)

Rumunia 2017 - dzień IV

Z żalem opuszczam Timisoarę, bo przecież tylu miejsc jeszcze nie zobaczyłam… Nasz plan na ten dzień przewiduje jednak przejazd w kolejne miejsce noclegowe, bezpośrednio nad Dunaj. Nie jest to zbyt długa podróż, my jednak uzupełniamy ją o wizytę w jednej z najsłynniejszych winnic rumuńskich Cramele Recas i chcemy dostać się do doliny rzeki Nery.

Ale od początku…
Niespełna 30 km na wschód od Timisoary, rozciągają się łagodne grzbiety o południowej ekspozycji – idealne miejsce na uprawę winorośli i produkcję wina. Wzrok przyciąga teren w niczym nie odbiegający od winnic toskańskich czy tokajskich… Uporządkowane alejki pnączy różnych szczepów, zajmujące jak okiem sięgnąć ogromne przestrzenie. Wewnątrz winiarni można kupić różne gatunki wina, tak butelkowane, jak i „z wężyka” ;-). Zwraca uwagę tablica, informująca spragnionych wędrowców, że wina tu niezgorsze, a było i takie, które zostało nagrodzone w Paryżu.
Wybieramy kilka butelek do uzupełnienia domowego, skromnego zapasu i podjeżdżamy jeszcze nieco w górne partie winnicy, aby ogarnąć te przestrzenie z innej perspektywy.
Winnica Cramele Recas

Winnica Cramele Recas
Dalej nasza trasa biegnie przez Lugoj i na południe, przez góry. Mijamy Resitę, Aninę i Orsovą, skąd „odbijamy” w podrzędną drogę, wiodącą przez miejscowość Potok. Tu zaczynają się szlaki turystyczne w dolinie Nery, a my zgodnie z planem, chcemy sobie zrobić dwugodzinny postój aby przespacerować się nieco, szlakiem wiodącym wzdłuż potoku Beiului.
Rzeczywistość nas jednak nieco przerasta. Po pierwsze nawierzchnia jest dość kiepska i jedzie się wolno. Z samej miejscowości Potok do parkingu, z którego rozpoczyna się szlak, przemieszczamy się z prędkością nie większą niż 20 km/h. Nie dość, że droga wije się stromo, to jest bardzo wąska – w sam raz na jeden samochód (hmm.. jak się później okazuje, nawet na autobus). Tabliczki z informacjami dotyczącymi wycieczek, wywołują niemałe zdumienie. Szlak, który zakładaliśmy, że zajmie nam łącznie około dwóch godzin, opisany jest na prawie cztery. Drugi, który zaplanowany był na inny dzień - ponad 8 godzin w jedną stronę! Jest dość późno, więc z żalem podejmujemy decyzję o odwrocie.
Przed nami niespełna 15 km drogi tak fatalnej, że zagryzamy zęby przy każdym wjechaniu w dziurę, starając się oczywiście omijać je, jak się tylko da, szerokim łukiem. Z ulgą wjeżdżamy na tę wiodącą bezpośrednio nad Dunaj. Teren, który nas otacza, jest górzysty i niezwykle malowniczy. Tuż obok ciągnie się granica z Serbią, mijamy nawet zjazd do przejścia granicznego. Na rozległych łąkach stacjonują, już przygotowujące się do odlotu bociany. 
gdzieś na trasie między Lugoj i Aniną testuję jeszcze chłodne białe SEC, zakupione w Recas

takie "malowańce" po drodze, a jaka nawierzchnia miejscowej drogi;-)

okolice miejscowości Potok, skąd już tylko wąską dróżką można dotrzeć w dolinę rzeki Nery... i liczne bociany...

Pierwszy kontakt z „Wielką Wodą” robi podobne wrażenie, jak ten sprzed dwóch lat w Delcie. To naprawdę monstrualna rzeka, miejscami rozlewająca się tak szeroko, że wygląda jak ogromne jezioro. My zjeżdżamy w kierunku miejscowości Divici, mijając po drodze maleńkie, ubogie wioski. Widać, że czas płynie tu wolniej, w przydrożnym sklepie – jedynym na kilka kilometrów – dowiadujemy się, że chleb możemy kupić dopiero następnego dnia i to tylko na zamówienie. Uwielbiam takie klimaty i czuję się prawie jak na końcu świata ;-). I na takim końcu stoi, niczym samotny żagiel nasz pensjonat, w którym będziemy mieszkać przez trzy dni. Rewelacja!
Pierwsza odsłona Dunaju

Umieramy z głodu, więc szybko robimy zrzut bagaży do pokoi i nieśmiało zaglądamy do restauracji. Zupełnie niepotrzebnie. Do wyboru pyszne zupy, w tym rybna i flaczki (ciorba de burta), podawane w zupełnie inny sposób niż nasze, bo zabielane śmietaną – pycha! Jest też spory wybór dań głównych, typowych dla kuchni rumuńskiej, z czego bardzo się cieszymy, a że tłuste to i ciężkostrawne - trudno - ważne, że dobre jak cholera!

Odpoczywamy… mamy piękny wieczór przed sobą, basen i białe, chłodne SEC ;-)

foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)

wtorek, 29 sierpnia 2017

Rumunia 2017 - dzień III

Pisałam jak ważna jest Timisoara w świadomości Rumunów, mało kto jednak wie, że miasto to zasłynęło jako pierwsze w Europie, które wprowadziło elektryczne oświetlenie ulic, a ponadto jako pierwsze na świecie w 1869 r. wprowadziło linie tramwajowe.
Na dodatek Habsburgowie sprawili, że Timisoara z jej elegancką architekturą zyskała przydomek „Małego Wiednia”.
Po deszczowej nocy, w nieco pochmurny poranek po raz kolejny meldujemy się na Piata Vicoriei, skąd najpierw zaglądamy do stojącego nieco na uboczu kościoła Pijarów
Kościół Pijarów

urocza ławeczka przy ulicy między Piata Victoriei a Piata Libertati

Nieco więcej czasu spędzamy na Piata Libertati, przyglądając się zarówno pomnikowi św. Jana Nepomucena jak i wspomnianej figurce chłopca. Zwróciliśmy też uwagę na nie „nachalny” ;-) napis przy wejściu do budynku Starego Ratusza, który przypomina, że kiedyś mieściły się tu łaźnie tureckie. Przez plac prowadzi linia tramwajowa, wyznaczona między żeliwnymi kulami, wyrastającymi z nawierzchni - grzechem by było nie fotografować przejeżdżającego tędy tramwaju, zwłaszcza że zupełnie nie przypominają tych naszych ;-).
Piata Libertati - Pomnik św. Nepomucena

Piata Libertati - napis na fasadzie Starego Ratusza, przypominający o łaźniach tureckich , figurka "Przez telefon" i tramwaje timisoarskie ;-)

Do kolejnego placu docieramy spacerując ulicą Marasesti, przy której nie sposób ominąć Synagogę. Zarówno klimat tej ulicy, jak i innych z nią sąsiadujących, sprawia, że jest to miejsce niepowtarzalne. Większość kamienic jest w fazie remontu, część już odzyskała dawny blask. 
Synagoga



okolice Synagogi

okolice Synagogi

Najlepsze jednak przed nami, bo oto otwiera się widok na ostatni z głównych pałaców - Piata UnriiWokół piękne kolorowe pałace i kamienice. To tu stoi Katedra św. Jerzego – główna świątynia rzymskokatolicka, oraz znajdująca się po przeciwnej stronie Katedra Serbskiego Kościoła Prawosławnego, z pałacem metropolity serbskiego obok. Centralną część placu zajmuje kolumna Trójcy Świętej, przed którą bije źródełko wody mineralnej, mającej ponoć własności lecznicze. Wiarę w to potwierdzają zmierzający w jego stronę ludzie z kilkulitrowymi plastikowymi pojemnikami.
Piata Unrii - pałac metropolity serbskiego
Piata Unrii 


Piata Unrii - kolumna Trójcy Świętej, Katedra rzymskokatolicka

Katedra prawosławna 

Kilkugodzinny spacer kończymy zaglądając jeszcze na Strada Proclamatia, przy której można podziwiać XIX-wieczne kamienice. Jednym z obiektów, pod który warto podejść, to dom Żelaznego Drzewa z umieszczonym w narożu pniu, w który dawniej członkowie cechu kowali wbijali gwóźdź wracając do miasta - oczywiście to nie oryginał ;-).
Nieco zwiedziona ciekawością kieruję jeszcze chłopaków pod zegar kwiatowy, który jednak nie przypomina kwietnego dywanu – jak to sobie wyobrażałam - a raczej jego zasuszoną imitację.
Jako że pora obiadu mocno o sobie przypomina, zatrzymujemy się w restauracji Casa cu Flora. Najwyraźniej pobyt w Timisoarze sprzyja podniebnemu biesiadowaniu – restauracja również ulokowana jest na tarasie widokowym dachu jednej z kamienic przy ulicy Alba Julia.
Plac św. Jerzego

Dom Żelaznego Drzewa

zegar kwiatowy ;-) i Terapia GOLD 

Wieczorem z Krzychem realizujemy plan dnia poprzedniego, czyli przejazd do fabrycznej dzielnicy Timisoary. Tym razem taksówkę łapiemy na postoju i w niespełna kilka minut zatrzymujemy się pod browarem. Najpierw jednak udajemy się w okolice Piata Traiana, przy którym stoi cerkiew św. Jerzego. Przy Piata Romanilor warto z kolei obejrzeć rzymskokatolicki kościół milenijny
rzeka Bega, browar w Timisoarze, Piata Triana

Kościół milenijny



Tuż obok oglądamy jeszcze Synagogę Maura, reprezentującą styl mauretańsko-neoromański. Aż serce się kroi, jak można doprowadzić taki budynek do takiej ruiny.
Synagoga Maura


Po drodze przy bulwarze 3 August 1919 mijamy witrynę pełną zdjęć i pamiątek z okresu rewolucji 1989 r..
symbol rewolucji rumuńskiej - wycięte z flagi godło symbolizujące czasy komunizmu

Pub Factory będąc w Timisoarze odwiedzić trzeba koniecznie! Doskonała atmosfera wyśmienite piwo, fajny wystrój… O jedzeniu trudno się wypowiedzieć, bo byliśmy w sam raz po obiedzie ale zerkając na sąsiednie stoliki wyglądało zachęcająco.
Browar w Timisoarze 

Timisoara fabryczna

Droga powrotna cudowna! Raz jeszcze Timisoara w promieniach zachodzącego słońca i blasku wieczornych świateł. Herbata przy Piata Unrii z widokiem na budzący się zmierzch. Cichy i nieco „przydymiony” Piata Libertati i tętniący życiem Piata Victoriei.
Bastion św. Teresy

Piata Unrii wieczorową porą

ostatnie kadry w Timisoarze i wystawa sklepowa z dedykacją dla Kingi ;-)

Wrócić tam raz jeszcze…

foto: Krzysiek, ja okazjonalnie ;-)